Wielu lekarzy, pacjentów i członków ich rodzin wpadają w swoisty stan hipnotyczny, gdy chodzi o skuteczne leczenie. Dla niektórych czytelników stwierdzenie to może być zaskoczeniem, ale jeżeli ktoś wziął do ręki książkę Julii Schopick być może jest świadomy tego transu.
Warto zaznaczyć, że niektóre dziedziny medycyny konwencjonalnej mogą się poszczycić bardzo wysoką skutecznością. Należą do nich m.in. chirurgia urazowa, intensywna opieka medyczna czy niektóre zabiegi kardiologiczne. Należałoby wspomnieć również o lekarstwach, takich jak np. antybiotyki. Wszystkie one mogą uratować życie. Jednocześnie wiele innych zaaprobowanych i uznanych standardowych terapii niestety w ogóle nie działa. Zdarza się, że np. chemioterapia stosowana w leczeniu różnych postaci raka nie działa. Bywa, że powoduje pogorszenie ogólnego stanu pacjenta. Niektóre modyfikatory odpowiedzi biologicznej stosowane w przypadkach reumatoidalnego zapalenia stawów tylko maskują objawy, nie poprawiając stanu zdrowia pacjenta. Podwyższają za to ryzyko rozwoju niektórych chorób nowotworowych.
Krótka historia
Mam kuzyna, który jako lekarz ortopeda po Harvardzie pracował – gdy byłem jeszcze dzieckiem – w szkole medycznej uniwersytetu w Chicago (University of Chicago Medical School). Cała moja rodzina uważała, że był nieskazitelny. Uważali tak nie dlatego, że cenili wysoko jego metody operacyjne, czy podejście do chorego. Nie chodziło też o to, że pacjenci wracali do zdrowia dzięki jego staraniom i profesjonalizmowi. Spowodowane było to przeświadczeniem, iż dyplom uzyskany na jednej z uczelni należących do Ivy Leage znaczył więcej, a jego posiadacz był lepiej wyedukowany niż absolwent innej szkoły. Jeżeli chodzi o moją rodzinę – wszyscy przyjęli za pewnik przekonanie, że mój kuzyn był lepszym lekarzem niż ktoś, kto ukończył mniej znaną i mniej prestiżową medyczną szkołę stanową.
Uważali również, że istnieje medycyna konwencjonalna oraz inny rodzaj medycyny, któremu nie należy ufać. Jeżeli jakieś leczenie było standardowe – uważali je za najlepsze i takie, któremu należało się poddać. Każdy inny rodzaj terapii uważali za znachorstwo. Być może zraził ich widok sprzedawców oleju wężowego, którzy wykorzystywali zdesperowanych ludzi poszukujących pomocy. Jednak myśląc w ten sposób skreślają skuteczne metody leczenia wyrastające z tradycji, historii i nauki. Tylko na tej podstawie, że nie są uznane przez medycynę głównego nurtu.
Wydaje się, że w kwestii medycyny, moja rodzina pozostawała w stanie swoistego transu hipnotycznego. Byli oślepieni samym faktem zdobycia wykształcenia w szkole medycznej, należącej do tych cieszących się dużym prestiżem. Nabrali przekonania o cudowności praktyki lekarskiej, pozostającej w głównym nurcie medycyny konwencjonalnej. Jeżeli dobrze znany lekarz zawyrokował, że jakaś terapia jest skuteczna – za taką ją uważano. Nawet gdy jej skuteczność była wątpliwa.
Chociaż z natury jestem podejrzliwy – też pozostawałem w tym transie. Do czasu serii osobistych doświadczeń, które zmusiły mnie do zakwestionowania sposobu w jaki tę medycynę praktykowano. Zaczęło się to wtedy, gdy wkrótce po ukończeniu college’u sam rozpocząłem naukę w szkole medycznej w Chicago. Byłem niedojrzałym młodym mężczyzną, nieuznającym szczególnie autorytetów, a możliwości kształcenia się na lekarza nie traktowałem zbyt poważnie. W tamtym czasie nie miałem wielkiego pragnienia zostania lekarzem i praktykowania medycyny. Dla mnie oznaczało to wstawanie o 5 rano i spędzanie całych dni w gabinecie, nocy zaś w szpitalu. Nie było to tym, co pragnąłem robić w życiu.
Pierwsza seria zajęć w jakich brałem udział w szkole medycznej obejmowała anatomię i histologię. Ówcześnie uczęszczanie na zajęcia w szkole medycznej było bardzo formalne, a wielu ubranych w krawaty studentów siedziało za swoimi biurkami z założonymi rękami. Uważali, że doznali wielkiego szczęścia dostawszy się do szkoły medycznej. Po prostu spokojnie siedzieli i nie zadawali żadnych pytań. Ja miałem wiele pytań. Zadawałem je często profesorowi po zajęciach. Odnosiłem wrażenie, że byłem jedyny który to robił. Powiedział mi, że na tym etapie mojej nauki w szkole medycznej nie powinienem zadawać pytań. W takiej szkole profesorowie prowadzą wykłady, a studenci powinni się nauczyć odpowiedniej partii materiału na pamięć. Potem w trakcie zdawania egzaminu testowego tę wiedzę „zwrócić” i go zdać. Po 4 latach takiej nauki student opuszcza szkołę z dyplomem lekarza. Zdałem sobie sprawę, że szkoła medyczna nie jest miejscem do wyrażania niezależnych myśli. To miejsce, gdzie ludzie poddawani są programowaniu, którego celem było to, by myśleli jak lekarze. To nie była edukacja, ale szkolenie.
Nie zagrzałem długo miejsca w tej szkole. Przerwałem naukę w połowie pierwszego roku częściowo dlatego, że byłem niedojrzały, a po części dlatego, że nie pozwalano mi myśleć w sposób niezależny. Postanowiłem, że zapiszę się na studia by uzyskać dyplom licencjata z biologii na Eastern Illinois University. Następnie zrobiłem doktorat z mykologii i zoologii na uniwersytecie stanowym w Illinois. Moja dysertacja dotyczyła biologii komórki grzyba. Studiowanie na tym uniwersyteckim wydziale nauki przyrodniczej było prawdziwą edukacją. Nie było to szkolenie, którego doświadczyłem w szkole medycznej. Studenci mojego wydziału zawsze byli zachęcani przez kadrę akademicką do nowatorskiego myślenia i kwestionowania istniejącego statusu quo. Główny profesor obiecał mi, że jeżeli odkryję coś, co będzie w sprzeczności z tym co opublikował – będę mógł opublikować artykuł opisujący jego pomyłkę. W mojej ocenie to była prawdziwa nauka.
Jak opisuję to szczegółowo w rozdziale IV, gdy studiowałem w tej szkole moja żona Ann zaszła w ciążę i po jakimś czasie poroniła. Gdy zapytaliśmy opiekującego się nią ginekologa czy w przyszłości będzie ona mogła urodzić dziecko, odpowiedział że nie powinno być problemów z przyszłą ciążą. Ann ponownie zaszła w ciążę i znów poroniła. Oboje byliśmy tym bardzo poruszeni i załamani. Lekarz powiedział, że poronienia jedno po drugim po prostu się zdarzają, i że jest mało prawdopodobne aby wystąpiło kolejne, gdy ponownie dojdzie do zapłodnienia.
W tamtym czasie żywiłem przekonanie, że jeżeli zmienimy lekarza i pójdziemy do ordynatora wydziału ginekologii na prestiżowym uniwersytecie – rezultat będzie odmienny. I tak zrobiliśmy. Szacowny ginekolog powiedział mojej żonie, że pod jego opieką donosi ciążę do końca. Ale gdy Ann ponownie zaszła w ciążę, poronienie nastąpiło w szóstym miesiącu. Nowy ginekolog stwierdził, że nic nie może zrobić. Nie miał niczego innego do powiedzenia czy zasugerowania poza tym, by ponownie zaszła w ciążę. Byliśmy tym jeszcze bardziej przygnębieni.
Pełen frustracji udałem się do uniwersyteckiej biblioteki medycznej w Illinois i spędziłem tam kilka godzin przeglądając fachową literaturę z zakresu ginekologii. W końcu natrafiłem na odpowiedni artykuł opisujący serię przypadków podobnych do naszego. W artykule podano także metodę umożliwiającą donoszenie przez kobietę ciąży. Jego autorem był lekarz z Indii, doktor Vithal Nagesh Shirodkar, mieszkający na wyspie Goa.
Skopiowałem tę publikację i zaniosłem ją lekarzowi żony. Wydawało się, że go obraziłem. Uważał, że pokazując mu ten artykuł zakwestionowałem jego znajomość ginekologii. Wziął tę kopię, wrzucił do kosza na śmieci i spytał oburzony: „Czy ja Panu mówię jak prowadzić badania w dziedzinie mikrobiologii?”
W tym właśnie momencie wyszedłem ze stanu hipnotycznego co do medycyny. W końcu pojąłem, że lekarz kierujący wydziałem prestiżowego amerykańskiego uniwersytetu, nie musi być lepszym specjalistą od lekarza praktykującego w jakimś innym kraju. Wróciłem do biblioteki i nadal przeglądałem magazyny medyczne. Szukałem lekarza praktykującego blisko nas, który mógłby przeprowadzić procedurę zastosowaną przez dr Shirodkara. Okazał się nim doktor Martin Kleiman.
Moja żona ponownie zaszła w ciążę, a doktor Kleiman zastosowawszy metodę indyjskiego lekarza, pomógł jej donosić ciążę do końca. Był też przy narodzinach naszej córeczki. Po upływie pięciu lat los pobłogosławił nas ponownie, i urodził się nasz synek.
Obecnie metoda doktora Shirodkara zwana opierścienieniem szyjki macicy jest standardowym postępowaniem w celu rozwiązania problemu jaki miała moja żona. Nazywa się to niewydolnością szyjki macicy. Jednak 39 lat temu metoda ta była postrzegana jako rozwiązanie medycyny alternatywnej. W rzeczywistości był to innowacyjny pomysł na jaki wpadł lekarz z kraju trzeciego świata. Lekarz ten był jednak twórczo myślącym liderem, a nie naśladowcą.
To doświadczenie zmieniło moje życie – i sposób w jaki zacząłem postrzegać medycynę – już na zawsze. Wróciłem do szkoły medycznej, by uzyskać tytuł lekarza. Nigdy nie myślałem, że będę praktykować medycynę, ale przynajmniej chciałem móc pomagać członkom mojej rodziny, gdy będą tego potrzebować.
Julia Schopick
Autorka przywołanej tu książki – Julia Schopick – wrażliwa i inteligentna kobietam również żywiła pewne złudzenia co do tego, na czym polega dobra medycyna. Gdy u jej męża – Tima – wykryto guza niszczącego jego mózg, była tym odkryciem oszołomiona. Pozwoliła, aby lekarze przejęli inicjatywę i nie kwestionowała ich działań. Obecnie uważa się, że chociaż niektóre zabiegi jakim poddawano jej męża uratowały mu życie, w wielu przypadkach zalecane przez lekarzy działania pogorszyły jego stan. Wtedy – w 2001 roku – gdy szew pooperacyjny się nie goił, a na jego głowie powstała rana, zalecane leczenie wiązało się z wielokrotnym operowaniem Tima. I to na przestrzeni zaledwie 10 miesięcy. Procedura to sprawiała, że jego stan wciąż się pogarszał.
W wyniku poszukiwań – za radą doktora Carlosa Rainsa, internisty, a także przyjaciela – innej metody leczenia niegojącego się szwu, Julia odkryła Silverlon. Kawałki tkaniny zawierające jony srebra. Za zgodą neurochirurga opiekującego się jej mężem, położyła na ranę znajdującą się na głowie męża kawałek tej tkaniny. Rana wreszcie się zagoiła.
Chociaż rana Tima zagoiła się niemal natychmiast – specjaliści opiekujący się jej mężem w ogóle nie byli zainteresowani właściwościami Silverlonu. Nie zaakceptowali także faktu, że to właśnie ten niestandardowy preparat sprawił, iż niegojąca się od wielu miesięcy rana w końcu się zasklepiła. Taka postawa i zachowanie lekarzy wybiły ją z transu hipnotycznego. Z racji obowiązków zawodowych wciąż pogłębiała wiedzę na temat medycznych innowacji. Poczuła jednak, że musi opowiadać ludziom o swoich doświadczeniach. I doświadczeniach innych osób znajdujących się w podobnych okolicznościach. Celem tej misji było – i nadal jest – umożliwienie innym znalezienie skutecznych sposobów leczenia. Szybciej i łatwiej, niż był to w przypadku jej męża.
Julia znalazła coś, co najwyraźniej zadziałało. Nie miała żadnych wątpliwości, że to dzięki Silverlonowi rana jej męża zagoiła się niemalże w ciągu jednej nocy. Negatywne reakcje lekarzy na to wydarzenie oszołomiły ją i zszokowały. Lekarze ci od wielu miesięcy nie potrafili sprawić, aby rana się zagoiła. Kiedy to się w końcu stało – zaprzeczali, że to dzięki preparatowi srebra. Julia zdała sobie sprawę, że na jej oczach dzieje się coś niebezpiecznego.
Uważała, że jeżeli człowiek widzi coś strasznego – reaguje najlepiej jak potrafi. Robi co trzeba. Czuła, że musi tę historię upublicznić. Myślała bowiem: „jeżeli przytrafiło się to mnie – ignorowanie przez lekarzy kuracji, która okazała się skuteczna – jak wielu innych ludzi także dotyka takie zaściankowe myślenie?”
W swojej nowej książce „Nieznana medycyna„, autorka opisuje nowatorską pracę odważnych kobiet i mężczyzn, będących pionierami skutecznych metod leczniczych. Wszyscy oni próbowali poinformować opinię publiczną oraz społeczność medyczną o swoich sukcesach. Wszyscy zostali ostatecznie zignorowani lub z zacietrzewieniem krytykowani przez osoby, które nie zechciały poświęcić czasu na poznanie sensu i zasad ich działania. W niektórych przypadkach, powodem ignorancji – i krytyki – wobec tych metod było pozostawanie w stanie swoistego transu hipnotycznego samych słuchających. W innych – przyczyną takich zachowań był biznes. Niedrogie i skuteczne terapie stanowiły potencjalne zagrożenie dla tych przynoszącego znaczne zyski.
Podsumowując
Moja rola w tej książce polegała na zwróceniu uwagi na niestandardowe metody leczenia. Poczytuję sobie za zaszczyt fakt bycia jednym z jej współautorów. Miałem bowiem szansę ukazać zakończone sukcesem – dzięki skutecznym metodom – przypadki. Metody te bywały innowacyjnymi terapiami. Były też tymi znanymi już od dawna, ale często zapomnianymi i ignorowane przez estabilishment medyczny. Wszystkie poprawiają jakość życia chorych, a czasem nawet je ratują.
Warto by czytelnicy „słuchali swojego wewnętrznego głosu czy przeczucia” jak nazywa to Julia Schopick. Należy zasięgać wiadomości nt. tego, co naprawdę pomogło innym osobom w przypadku trudnych do wyleczenia chorób. Powinniśmy zawsze pamiętać, że dbanie o swoje zdrowie leży w naszych własnych rękach.
Burton M. Berkson, Las Cruces, Nowy Meksyk, sierpień 2010.